UFO nad Poznaniem?

 


Piątek, 22 lipca 1910 roku, Poznań, Plac Wilhelmowski*

Spacerujących po placu nie było zbyt wielu. Przechodnie przemykali szybko, lekko przygarbieni. Michał nieco się odsunął na bok, przepuszczając zgrabną blondynkę, która nie patrząc na nich, przemknęła na drugą stronę, z wdziękiem przytrzymując targany wiatrem ogromny kapelusz jedną ręką, a drugą , nieco podniósłszy skraj długiej sukni, dzierżąc parasolkę. Oboje bezwiednie obejrzeli się za panienką. Spod spódnicy migały nie tylko wysokosznurowane trzewiki, ale i fragment pończochy, a nawet skraj białej furkoczącej halki.

- Ależ bestyjka – Michał z ukontentowaniem podkręcił wąsa.

 - Schowajmy się tu pod arkadami. Okrutnie wieje – Tomasz przesunął się w kierunku budynku niemieckiego teatru.- Będzie padać, a ja nie zabrałem parasola. Falb** się nie omylił, zapowiadając to zimne lato. Niby lipiec, a zimno jak w psiej budzie. Wybierasz się pan na zapasy do Bandolina w niedzielę? Petliński* idzie jak burza. Jestem pewien, że sięgnie po mistrzostwo. Nasz Roszak też niczego sobie radzi. Kto by pomyślał? A ten czarny Amerykanin, ten, no jak mu tam? Aaa… Wilson.  Panie, co za góra mięśni. A jaka technika, jaka zwinność. Panie mdlały na jego widok.

-  Nie wiem, czy będę miał siłę. Obiecałem bratu, że  pójdę z nim jutro na otwarcie Grandki. Zaprosił go osobiście sam pan Bronisław, to wypada się pokazać.

- To Góralski już otwiera?

- No… trochę czasu mu zabrało. A tak podobno odstawił cukiernię na piętrze, że palce lizać. Będziemy w końcu mieli pierwszorzędny polski lokal w Domu Przemysłowym. Sam ciekaw jestem, jak tam teraz wygląda. Potem jest koncert kapeli tego, no jak mu tam było? Ten znany Włoch. No całkiem mi z głowy wyleciało jego nazwisko. – Michał zmarszczył czoło, przytknął palce do głębokiej bruzdy, która się tam pojawiła. Nagle twarz mu się rozpogodziła, a palec triumfalnie wycelował w niebo. -  Bezzi!  Angello Bezzi! No obawiam się, że jak się zasiedzimy, to w niedzielę sobie te zapasy odpuszczę.  – dodał już nieco spokojniej. - A może pan też, do Grandki wpadniesz? Zabawimy się. Zapowiada się pierwszorzędnie. Mogę Cię pan, panie Tomaszu, wprowadzić.

- No nie wiem, ostatni raz, jakeśmy się wybrali do Tunelu*, to jeszcze w środę chory byłem. A żona mi łeb suszyła, że to wstyd chodzić do niemieckich lokali.  A słyszałeś pan o tej strzelanie wczoraj na Jeżycach?

- Nie, a co się stało?

- A… złapali wczoraj takiego złodziejaszka, co kościoły okradał.  Jak go policja zatrzymywała, to wyciągnął rewolwer. W końcu, wyobraź pan sobie, pogryzł policmajstra. Pogryzł… sobie… ponoć chcą tego poszkodowanego do zakładu Pasteura wieźć, do Berlina. Ten łotr to tak się rzucał, że pięciu ludzi go nie mogło go powalić. A co tam się dzieje?

Michał odwrócił się w kierunku placu. Ludzie zatrzymywali się, gromadząc w małe grupki.  Przechodnie zadzierali głowy do góry, wpatrując się w usilnie w jakiś punkt. Co chwilę zatrzymywali się kolejni, wówczas któryś już ze stojących wskazywał jakiś punkt nad horyzontem. Zbierało się coraz więcej osób.

- Co to, do diabła, jest? – Tomasz podążył wzrokiem w kierunku wskazywanym przez ludzi. – Nasz balon? Nie… tego „Poznania” to zwykle puszczają z Placu Działowego.

Balon Posen

- „Posena”widziałem już kilka razy. To nie „Posen”. To w ogóle nie balon. Ki czort. – Michał splunął obracając się przez ramię. W kierunku większej gromady ludzi podbiegał właśnie jakiś młody człowiek bez kapelusza, ubrany schludnie, choć skromnie. Pewnikiem subiekt. Wymachując w górze jedną ręka, w której trzymał jakiś duży, podługowaty przedmiot, torował sobie drogę wśród gęstniejącego tłumu. Podbiegł do eleganckiego, choć otyłego, starszego mężczyzny w cylindrze. Mężczyzna trzymał w ustach wygasłe cygaro, podpierał się pod boki, wysuwając do przodu wydatne brzuszysko, które otulone śnieżnobiałym gorsem, wyłaniało się spod rozpiętej nieco kamizelki. Subiekt pokłonił się z uniżoną służalczością, zachowując odpowiedni dystans od swojego, niewątpliwie, pryncypała i wręczył rzecz, najwyraźniej przyniesioną na żądanie przełożonego.





- Chodź pan, mają lunetę. – Michał chwycił za ramię towarzysza.  


* * *

reklama alkoholu, sprzedawanego u Weissa na ulicy Podgórnej.


- Ni to pies, ni wydra. Nie mam najmniejszego pojęcia, co to jest –oświadczył mężczyzna w cylindrze, wyciągając cygaro z ust, nie odejmując jednak lunety od oka - To gdzieś nad Bramą Kaliską, albo nad Miasteczkiem. Nie rusza się. Wysoko, będzie z kilka tysięcy metrów – relacjonował.

- Może to aeroplan? – podsunął Tomasz.

- Matko Boska, żeby z tego jakiego nieszczęścia nie było – westchnęła korpulentna kobiecina w czarnej sukni, odsuwając znad kapelusza czarny, żałobny welon i żegnając się nabożnie.  

- Może Łukowskiemu w końcu się udało?  – do rozmowy włączył się mężczyzna z okrągłą, nalaną twarzą, ozdobioną wątpliwej urody nosem, upstrzonym czerwonymi i fioletowymi żyłkami.




Przez tłum przeszedł tłumiony chichot. Łukowskiego, młodego miejscowego wynalazcę, uważano za nieszkodliwego wariata. Od jakiegoś czasu zabiegał w różnych poznańskich sferach o pieniądze na swój aeroplan. Twierdził, że wynalazł ster nowego rodzaju. Koniecznie chciał opatentować ten pomysł i jak to mówiono, wszędzie go było pełno”. Ostatnimi czasy świat się jednak roił od potencjalnych zdobywców przestworzy. Co chwilę słyszało się o powietrznych lotnikach, co spadali z niebotycznych wysokości wraz ze swoimi maszynami. Prasa donosiła też co rusz o szaleńcach, co zawiedzeni swymi genialnymi pomysłami, lądowali w domach wariatów lub popełniali samobójstwa. Właśnie w porannym Kurierze pisali o jakimś poruczniku z Londynu, który zniechęcony niepowodzeniami wzniesienia się w powietrze aeroplanem własnej konstrukcji, odebrał sobie życie. Wznieść się mu nie udało, to utopił się. Nawet w Poznaniu co chwilę pojawiali się szaleńcy, którym marzyło się zdobycie palmy pierwszeństwa w budowie mono lub dwupłatowca, który wzniósłby się ponad miasto. Ot,choćby ten stolarz, co ze dwa lata wcześniej robił próby ze swoją maszyną na Dębinie. Ponoć raz mu się udało wznieść się na kilkanaście metrów w górę.



- No tak się nie śmiejcie. Łukowski to naprawdę mądry człowiek. Czytałem jego artykuł. Ten jego ster to prawdziwa rewolucja. Ułatwi skręcanie i w ogóle wznoszenie się maszyny latającej. To naprawdę mądry człowiek. A patent to w Berlinie już dostał. A Drzewiecki? A o inżynierze Warchałowskim z Wiednia słyszeliście? Jego wynalazek też wysoko oceniają, i to znawcy z całego świata. A on też nasz, Polak. Każdy swoją cegiełkę dołoży i mówię Wam, każdy będzie mógł latać. Jeszcze zobaczycie, nasze dzieci będą powietrzem się przemieszczać  – perorował gość  od lunety.

Przez tłum przeszedł pomruk ni to akceptacji, ni to niedowierzania. Po Poznaniu już od miesięcy krążył dowcip o człowieku z przyszłości, którego zamknęli w Owińskach, bo miast latać aeroplanem, chodził na piechotę. Powietrzna żegluga podniecała wszystkie umysły, od ludzi uczonych po kucharki szepczące ze swymi kochankami po dębińskich krzakach.

reklama poznańskiej fabryki papierosów


- To Łukowski nie może być – zauważył przytomnie Michał. - Jego aeroplan stoi u Ignatowicza, w jego domu towarowym. Będzie można go obejrzeć za pieniądze.

- To w ogóle nie jest aeroplan, a jego model. – sprostował właściciel lunety. – Łukowski dopiero zbiera na budowę maszyny. Ale to… to… - to nie jest aeroplan. To się nie rusza. Ani drgnęło. Aeroplan musi się poruszać, inaczej spadnie z nieba.

- Może to balon ze sterem? - rezolutnie zauważył Michał. – Ludzie zaczęli kiwać głowami. Wszyscy spodziewali się lada moment pojawienia nad Poznaniem jakiegoś Zeppelina, Parsevala albo Grossa. Pisma przepełnione były doniesieniami z różnych stron cesarstwa o pojawiającym się tu i ówdzie sterowcu. Wielkie statki nadpływały nad miasta, budząc zaciekawienie, a nieraz i panikę. Zwykle okrążały kilka razy dane miasto, by poszybować po kilku godzinach w nieznane. Niemcy wyrastały na potęgę lotniczą, posiadając już 9 takich latających maszyn. Poznań, jako miasto cesarskie i na dodatek twierdza wojskowa, musiał się spodziewać takich odwiedzin w każdej chwili. A wyobraźnię mieszkańców podsycały opowieści świadków, którzy mieli okazję widzieć te latające wieloryby w Berlinie czy Wrocławiu. A ostatnio na mieście pojawiła się plotka, że mają tutaj zbudować stację lotniczą, z halą dla takiego balonu ze sterem. I podobno nawet miał tu stacjonować ten największy – jeden ze sztywnych statków hrabiego Zeppelina. Nikt jednak tych doniesień ani nie dementował, ani potwierdzał.

- Matko Boska, żeby z tego jakiego nieszczęścia nie było – westchnęła wdowa. – Co chwilę jakiś spada, albo eksploduje. Lepiej, niech sobie leci dalej, bo jak zleci taki potwór na miasto to tylko tragedia z tego będzie. – Kobieta kolejny raz zrobiła znak krzyża. 





Większość Polaków podchodziła do wynalazku grafa Zeppelina z mieszanymi uczuciami. Głośno krytykowano zapał miejscowych Niemców, którzy krocie przeznaczali na budowę kolejnej piekielnej maszyny hrabiego. Ci podkreślali potrzebę wzmocnienia militarnego Niemiec, modląc się o przysłanie takiego statku napowietrznego „na kresy” cesarstwa. Polacy kręcili głowami na bajońskie sumy, wydawane na balony, które co chwila albo wybuchały w powietrzu, albo spadały z przestworzy. A ileż to wypadków było. Porywało w powietrze ludzi, którzy musieli taką maszynę przytrzymać za pomocą lin, zanim balon wprowadzono do takiej lotniczej stacji lub wypuszczano do żeglugi powietrznej. Ileż to nieszczęść, śmierci, pogruchotanych kości, kalek te potworne olbrzymy sprowadziły. Czy warto takie diabelstwo do miasta sprowadzać? Potwierdzać jeszcze butę niemiecką na tej ziemi? Nie wystarczy już sama pruska twierdza, dławiąca miasto w swym uścisku? Czy sam cesarski zamek, który pośpiesznie wykańczano na otwarcie i przyjazd cesarza w październiku? Polacy starali się ignorować i omijać wzrokiem posępną sylwetę przytłaczającego budynku, który, jak wielu mówiło, ma stać się wyrazem pruskiego panowania na tych ziemiach. I jeszcze miałby tu stacjonować ten symbol nowej, powietrznej potęgi Niemiec? Po cichu jednak każda wzmianka o sterowcach była szeroko komentowana. Ludzie zastanawiali się, czy to możliwe, że za kilka lat będzie można taką maszyną odbyć napowietrzną podróż do innych miast europejskich, a może i za ocean?

- Pokaż pan. Widziałem już balon ze sterem. One rzeczywiście powoli suną po niebie. Może zdać się, że stoją w powietrzu. – Michał wyciągnął dłoń w kierunku gościa w cylindrze.

- No ciekawe, gdzieżeś pan to widział. Pewnie w kinematografie, albo jakimś periodyku? – Właściciel lunety skwitował z przekąsem, jednak posłusznie podał Michałowi przyrząd.  Zdjął kapelusz z głowy i chustką wytarł spocone czoło.



- To nie balon ze sterem. – zauważył Michał, nie komentując uwagi mężczyzny. Nie chciał się przyznać, że rzeczywiście – maszyny widział tylko na obrazku, w Tygodniku Ilustrowanym.  To nie ten kształt. Aeroplan też nie. Za wysoko. Tak wysoko się jeszcze żaden aeroplan nie wzbił jeszcze. Dziwne to. I ani drgnie. Ale kształtem? Nie… to balon żaden…

- Matko Boska, żeby z tego jakiego nieszczęścia…  – po raz kolejny jęknęła babina.

Zbierające się chmury zasłoniły dziwny kształt na niebie. Z całego placu, z wielokrotnych gardeł dobył się jęk zawodu. Tłum jednak stał dalej, wpatrując się milcząco w odległy horyzont, gdzie za chmurami czaiło się coś…

---------------------


Domyślacie się, co zobaczyli tego dnia Poznaniacy? Zdradzę w najbliższym czasie. Uchylę jednak rąbka tajemnicy. Była to ledwie nikła zapowiedź tego, co miało dziać się na poznańskim niebie w tamtych miesiącach.  Czekajcie zatem na kolejne opowieści.

  

 Na podstawie doniesień z ówczesnej prasy, okraszone reklamami poznańskich firm i żartami z motywami awionautycznymi. 


 

---------------

Plac Wilhelmowski - obecnie plac Wolności
Falb - Rudolf Falb, znany niemiecki prorok katastrof meteorologicznych, twórca teorii dni krytycznych w pogodzie, autor swoistego kalendarza meteorologicznego. Prognozy Falba były często przywoływane w prasie przełomu XIX i XX wieku. 
Petliński, Roszak, Wilson - nazwiska zapaśników, występujących w Poznaniu w 1910 roku. 
Tunel Bismarcka - niemiecki lokal w Poznaniu


---------------

Uzupełnienie. 

Tamtego dnia nad Poznaniem pojawił się balon? latawiec? w każdym razie przyrząd obserwacyjny. Wywołał jednak sporą sensację. No i kto teraz dopiero mam zagwozdkę. UFO to może nie było, ale jak wyglądał registrator? 

Dziennik Poznański,  26 lipca 1910 r. 




 

  

 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jesiotry pod mostem chwaliszewskim czyli kawior po poznańsku

Restauracje automatyczne

Bulwar Kleemana i lipcowa nawałnica z 1914 roku