Rury, dachówki, trąby? Poznański przysmak na Boże Ciało
O ile pamiętam z własnego dzieciństwa, rury były nieodłącznie
związane z Bożym Ciałem. Sprzedawały je pod kościołem kobiety z wielkich koszy,
wyłożonych białym obrusem.
Takie wiklinowe kosze potrzebne były w domach do zaniesienia
bielizny do magla. Zanim się jednak to zrobiło, należało bieliznę odpowiednio
przygotować. Do tej pracy zaganiana byłam zazwyczaj przez babcię lub mamę. Pachnące
wykrochmalone prześcieradła, powłoczki i obrusy , skrapiało się wodą i „wyciągało”
trzymając za przeciwlegle końce. Materiał trzeszczał cichutko, rozrywając się warstwami
z krochmalowego „kleju”. I ten charakterystyczny zapach, świeżo wypranej i usztywnionej
pościeli… Do roboty zawsze potrzebne były dwie osoby, które chwytały za przeciwlegle
końce. Babcia miała sporo siły, więc nieraz o mało nie przewracałam się, kiedy mocniej
szarpnęła ze swej strony. Potem białe płaty płótna, już nieco mniej sztywne,
składało się właśnie do tych dużych kosz z uszami, a następnie zanosiło do
magla.
Obraz takiego , wyplecionego z wikliny, bieliźnianego kosza
pojawia się jeszcze jeden raz w moich wspomnieniach. Widzę starsze kobiety,
przycupnięte nad takimi wielkimi koszami, wyścielonymi białymi obrusami. Jest
Święto Bożego Ciała. Ręce jeszcze mi pachną płatkami kwiatów, białe rajstopy na
kolanach już nie są białe, mimo podkładania pod nie w czasie klękania
batystowej chusteczki. Jestem zmęczona powolnym sunięciem w dwóch szeregach,
przed baldachimem z księdzem, niosącym monstrancję. Jestem znużona monotonnym
śpiewem, przystankami, naprzemiennym klękaniem i wstawaniem przy kolejnych
ołtarzach. Nieco już minęła ekscytacja, związana z udziałem w procesji w
towarzystwie koleżanek. Znikło gdzieś poczucie dumy z racji powierzenia małej
dziewczynce tak ważnego zadania. Ulotnił się gdzieś zachwyt białą sukienką,
wiankiem i nakręconymi na lokówkę puklami włosami, czy też szczęście z powodu
krakowskiego stroju, w który przybrała mnie mama. Jeszcze jestem nieco
oszołomiona zapachem kwiatów z pustego już koszyka. Płatki słodko pachnących piwonii
i różów oraz całe główki margaretek, barwiących dłonie na zielono, gdzieś tam z
tyłu zostały podeptane przez tłum. Czasem kwiaty się nie sprawiły na czas
procesji i zdążyły przekwitnąć, albo jeszcze nie zdążyły rozwinąć w pełni.
Wtedy to całe kolorowe bogactwo zapachów i kolorów trzeba było oszczędzać , by
starczyło do końca, tym bardziej, że nie zawsze koleżanki chciały podzielić się
kwiatami ze swego koszyka.
A pod kościołem siedziały przekupki z koszami. Kusiły całe
stosy wygiętych, cieniutkich rur. Ich smak był nagrodą za dość meczące
kroczenie za procesją, przerwane długim, jak na dla dziecka, klęczeniem podczas
modlitw przy kolejnych ołtarzach. – Proszę, kup mi rurę!
A potem? Potem były wbijanie się zębami w te niecodzienne
ciastka. Chrupiące, choć mające w sobie i dziwną miękkość w środku, zwinięte,
słodkie, choć bez przesady, o smaku, którego nie dało się pomylić z niczym
innym.
Dorośli kupowali je, chociaż jak pamiętam druga babcia, ta ze Strzeleckiej,
kręciła nosem, że „tylko jedna”, więcej nie, bo „niewiadomo, jak je robią”. W
końcu ona, jako żona piekarza i cukiernika, nie mogła przecież popierać
pozarzemieślniczego wyrobu, czasem wyrabianego pokątnie po domach i „niewiadomo
z czego”. W domu się ich nie piekło, bo też niewielu znało recepturę tych
ciastek, kręconych ponoć na ciepło na szklanych butelkach, albo co gorsza na
rurach od piecyków. Mam zresztą wrażenie, że tajemnica receptury poznańskich
rur nadal trwa, bo te dzisiejsze, karbowane, nieco tylko zagięte, wydają mi się
grube, znacznie mniej smaczne, niż te dawniejsze ciastka. Tak jakby brakowało
im jakiegoś sekretnego składnika, przyprawy, łechczącej kubki smakowe. Brak im
też tego połączenia twardości z zadziewającą magią rozpływania się ciastka w
dziecięcej buzi. Albo są za twarde, albo za miękkie. A może to nie kwestia korzeni
czy innego dodatku, a cała sekret tkwił w tym jednorazowym , niecodziennym
spotkaniu z czym, czego nie sposób było doświadczyć w inny dzień roku? Dzisiaj,
rury kupić można też na Wszystkich Świętych, wszelkiej maści festynach i innych
okazjach. Przestały być tym czymś, raz w roku. A może po prostu w dzieciństwie głód
po procesji bywał najznakomitszą przyprawą?
Na pewno jednak kształt rur by nieco inny. Rury z mojego
dzieciństwa były mocniej zakręcone, chociaż też nie tak, jak na zamieszczonym
obok zdjęciu z Ilustracji Polskiej z 1934 roku. Przyjrzawszy się stosikowi
ciastek przestaję się dziwić, że do ich sprzedaży potrzebne były kosze.
Zajmowały przecież sporo miejsca, a przy tym były dość kruche! Ich skręcony
kształt rzeczywiście kojarzyć się może z ich przedwojenną nazwą - „trąby”. To
określenie odnosić się może do hojnie używanych onegdaj w poznańskich
procesjach dętych instrumentów. Wygląd rur z 1934 roku przypomina też dachówkę,
ale nie płaską karpiówkę, a krągłą typu mnich-mniszka. Jedna z poznańskich
legend nawiązuje przecież do spadających na procesję dachówek. Takie zdarzenie
zostało właśnie uwiecznione w kształcie tych ciastek. Dzisiejsze rury jakby
opadły, spłaszczyły się i zmniejszyły znacznie…
Co ciekawe… w 1908 roku mogło rur… jeszcze nie być. Tradycja
ich wypiekania i ulicznej sprzedaży pochodzi ponoć z okresu międzywojennego. Przynajmniej
z tego okresu pochodzą o nich wzmianki. Pochodzące z 1937 roku ogłoszenie
piekarni z Placu Sapieżyńskiego, poleca hurtową sprzedaż rur. Mam jednak dziwne
przeczucie, że tradycja „rurowych” ciastek jest znacznie starsza. Wskazywałby
na to choćby fakt dość dawnej receptury, opartej na cieście, przypominającym piernik.
Z pewnością jednak prababcia Marianna znała ich smak, jeśli nie z 1908 roku, to
z późniejszych lat. A jakie są Wasze wspomnienia „rurowe”?
#BożeCiało #poznan1908 #tradycjepoznanskie #rury
Komentarze
Prześlij komentarz