Ślady mąki na cygarach i nocna strzelanina. Chwaliszewo nr 3, 4 i 5 – cz. II



Niedziela 10 kwietnia 1910 roku zapowiadała się pogodnie i słonecznie. Na ulicach widać było przechodniów, którzy zostawili już w domowych szafach ciężkie zimowe futra i palta, a niektóre panie nawet sięgnęły po letnie kapelusze. Zanim jednak mieszkańcy Poznania zdążyli ruszyć tłumnie na wycieczki do podmiejskich ogrodów „firmament w coraz gęstsze począł przyoblekać się chmury, z których zupełnie niespodzianie spadł drobny połączony z gradem.” Nagle miast wiosennej pogody zapanował dokuczliwy chłód, potęgowany jeszcze przez silny wiatr. Niewielu się cieszyło taka pogodą, jednak pan Piojda, restaurator, z pewnością rozpogodził swoje oblicze. – Taka pogoda z pewnością zatrzyma ludzi w mieście,  a to dla restauratora oznaczało większy ruch w interesie. I nie omylił się. Z samego rana czekali już na niego stali bywalcy restauracji, mieszczącej się przy chwaliszewskim trakcie pod numerem 5.  

  – O… zarobimy dzisiaj – pomyślał zapewne Piojda. W piątek właśnie odbyły się wybory uzupełniające do rady miejskiej i niespodzianie wygrał kandydat ruchu ludowego,  emocje jeszcze nie opadły,  więc będzie się sporo dziać  w tę niedzielę –  restaurator zacierał zapewne ręce w oczekiwaniu na dobry interes.  Wpuścił do środka marznących w zbyt lekkiej garderobie gości i od razu poczuł niepokój. Coś się nie zgadzało. Rozejrzał się uważnie.

Na kontuarze leżała przewrócona butelka i wypróżnione do czysta otwarte pudełko od cygar. Najwyraźniej ktoś lub coś tu grasowało w nocy. No tak… brakowało kilku butelek wina, likierów, trochę  cygar i papierosów.  – A niech to. Tu Piojda zaklął szpetnie. Jakieś 20 marek straty – szybko przeliczył w głowie. – Panowie, nie ruszać mi tu niczego. Złodziej tu był. 

 – Panie Piojda – odezwał się któryś z gości.  – Pan tu masz odciski tego ptaszka na tym pudle. Rzeczywiście. Na wieku  pudełka po cygarach widniały widoczne odciski palców. Podobne ślady widniały też na półkach, na kasetce, w której Piojda trzymał pieniądze, a którą na szczęście opróżnił poprzedniego wieczora. Stachu, stały bywalec i sąsiad bezceremonialnie mazgnął paluchem po kontuarze i posmakował, zanim Piojda zdążył zaprotestować. 

 – Mąka! – Stachu stwierdził triumfalnie. – A zatem… chyba mamy złodziejaszka. Tylko który to z nich?
– Myślisz? – Piojda spojrzał pytająco na sąsiada. Stachu i kilku gości pokiwało głowami. – Leć Stachu na posterunek. Nie ma co czekać.

Urzędnik kryminalny przybył pospiesznie. Piojda od razu podzielił się podejrzeniami. Do lokalu zajrzał też Walter z sąsiedniej restauracji i przybiegł Waldi Günter spod trójki. – U mnie to już ósmy chyba raz! – sapał podenerwowany Günter. Tyle razy się na niego sadziłem, robiłem podchody, nocowałem w składzie. I nic. W końcu mamy go! – Uuuu… u mnie tylko trzy razy, a też nie mogłem wyśledzić tego ptaszka – Walter aż musiał się przytrzymać się drzwi. 

– A może ptaszków? – zapytał filozoficznie Stachu. O ostatnich włamaniach dużo się gadało, ale najczęściej straty były niewielkie, więc właściciele okolicznych interesów zwykle machali ręką i nawet nie zgłaszali kradzieży policji. – Ale teraz… były dowody. I to jakie! 

Mistrz piekarski Kazimierz Stanny już czekał sfrasowany przed swoją piekarnią. Kazimierzowa, jego żona, bez ogródek przyglądała się rozwojowi sytuacji z okna na I piętrze domu pod trójką. Wieści szybko dotarły do zainteresowanych. Pytanie, czy dotarły też do uszu terminatorów.
– Nie wierzę, że to oni – westchnął piekarz. – No... ale wysłałem chłopaków po młodzie, by nie szwendali się tutaj. 
– Prowadźcie, Panie Kazimierzu – urzędnik delikatnie klepnął po ramieniu piekarza. – Im szybciej się z tym uwiniemy, tym szybciej dojdziemy prawdy. 

Sypialnia terminatorów znajdowała się na zapleczu. Razem z policjantem, do środka weszli oprócz Stannego, Piojda i Günter. Kazimierzowa z uśmieszkiem niedowierzania  patrzyła na gości, stanąwszy w drzwiach i  krzyżując ręce na obfitym biuście.
 – Zobaczmy co tu mamy.

Niestety.  Pod siennikiem leżały pierwsze dowody: cygara, papierosy, bibułki. Dalsza rewizja ujawniła też wina, likiery inne produkty spożywcze i używkowe.  – O…  to ode mnie – wtrącił Günter. 

– Co za wstyd… – załamała ręce Kazimierzowa. – Co za wstyd… Jak ja ludziom w oczy spojrzę…
Stanny zbladł.
– Już ja im pokażę, juchty jedne, a z takich uczciwych rodziców… Głową bym ręczył, że to nie oni…
– Składacie, panowie doniesienie? Trzeba by spisać dokładnie, co zginęło, kiedy… Dużo tego nie jest… Widać, że chłopcy to raczej dla siebie…
 – Eeee tam… my się z Kazikiem naradzimy, co dalej z tymi juchtami. Może co lepszego wymyślimy… – Piojda już przeliczył, że chłopcy zużyli towaru za może dwie marki, resztę się odzyska.
 – Już ja ich nauczę moresu. Zakały jedne… – Kazimierz westchnął. – Niech wpierw odpracują, potem ich na zbity pysk. Ech… panowie… bierzta co swoje… Walter sprawdź ino, czy to coś twojego się ostało… a my się naradzim, jak ich ukarać…
– No a ja poczekam na tych waszych piekarczyków i tak ich trzeba dać do śledczego więzienia. Wyśpiewają wszystko ptaszki – urzędnik kryminalny wyszedł do piekarni.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jesiotry pod mostem chwaliszewskim czyli kawior po poznańsku

Restauracje automatyczne

Bulwar Kleemana i lipcowa nawałnica z 1914 roku