Opatrywanie okien, poznański stolarz-wynalazca i kit, który zadecydował o życiu pewnego prałata

 


Czy wiecie na czym polegało opatrywanie okien na zimę?

Oczywiście nie chodzi o zaklejanie okien plastrem, czy innymi materiałami opatrunkowymi, chociaż dużo w tym „opatrywaniu” rzeczywiście kleju, a dokładnie kitu. Tak dużo, że czasem okna dawniejszych Poznaniaków zaklajstrowane bywały na amen. Przynajmniej na kilka miesięcy.

Dziś wiatr nam nie hula przy byle przeciągu, ani nie gwiżdże poprzez szpary okienne. W erze nowoczesnych okien plastikowych zapominamy nawet o gumowych i gąbkowych samoprzylepnych uszczelkach, które jeszcze niedawno były potrzebne przy bardziej tradycyjnych drewnianych oknach. Dawniejsze okna sprawiały jednak niemało problemów. Używany do uszczelniania kit trzeba było wymieniać, bo po jakimś czasie się kruszył i przestawał spełniać swoją rolę. Poza tym, dawniejsza konstrukcja okien nie zapewniała odpowiednią izolacji od zimna. Udogodnieniem było zastosowanie okien dubeltowych, czyli podwójnych, ale długo jeszcze dzielono okna na mniejsze kwatery, bo taka konstrukcja ułatwiała wstawianie i ewentualną wymianę mniejszych szyb. Drewniane ramy po prostu nie mogły udźwignąć ciężaru wielkich szyb. Stad też na starych zdjęciach częściej widać okna podzielone. 


Okna na Starym Rynku nad winiarnią Leopolda Goldenringa, w czasie obchodów Provinzial-Sangerfest in Posen 1887 , fragment [WBC]

Poznański stolarz-wynalazca i jego „okno przyszłości”

O tym, jak wielkiej rewolucji wymagały zwykłe okna najlepiej świadczy wynalazek poznańskiego (!) stolarza Adolfa Possekela, zamieszkałego przez jakiś czas na ulicy Zwierzynieckiej. Swój wynalazek nazwał on oknem przyszłości.  A chodziło o to, że według innowacyjnej, jak na ówczesne czasy, konstrukcji można było zlikwidować wszelkie wewnętrzne wzmocnienia (tzw. krzyże czy słupy okienne), a okno można było wyposażyć jedną taflę szyby, tak aby „światło dzienne całym swym otworem bez rzucania cieni ramnych wpadać może do pokoju”. Okno Possekela pozwalało uchronić się też od tak zwanego „zugu” (czyli przewiewu, ale to słowo raczej znane wszystkim Poznaniakom). Niestety nie udało mi się zbyt wiele dowiedzieć o tym naszym zapomnianym wynalazcy i jego.  Wyjechał do Berlina, opatentował swój wynalazek w Austrii, wynalazł również okno ewakuacyjne, którym można było uciec na wypadek pożaru, a które wystawił na specjalistycznej wystawie pożarnictwa w 1903 roku w Londynie. Może warto by ktoś powędrował szlakiem tego wynalazcy, któremu najwyraźniej dopiekł chłód na ulicy Zwierzynieckiej?

 

Mrok i chłód za miejskimi oknami

Wróćmy jednak do okiennych dylematów prababki.  Wiemy, że wpuszczały one mało światła, co w rozbudowującym się mieście, zwykle czteropiętrowych kamienic, mogło być uciążliwe.  W ciasnej, miejskiej zabudowie do najlepszych, bo położonych na pierwszym piętrze mieszkań światło słoneczne docierało z utrudnieniem. A pamiętajmy, że długo oświetlano mieszkania lampami karbidowymi, naftowymi i świecami.  Nawet wprowadzenie elektrycznego oświetlenia nie dawało wcale takiego efektu, do jakiego jesteśmy dziś przyzwyczajeni. Ówczesne żarówki nie miały dużej mocy.  Wykorzystywano odpowiednie kształtem abażury, by światło skupić w określonym miejscu, by nie rozpraszało się „bezużytecznie” po całym pomieszczeniu.   Cóż – cerowanie skarpetek w takim oświetleniu lub czytanie nie było komfortowe, ale jesienią czy zimą nie było możliwości wykonania wszystkich domowych prac za dnia i przy naturalnym świetle.  Najgorzej mieli jednak mieszkańcy budynków odpodwórzowych, mających mieszkania oknami skierowanymi do wnętrz studniowych podwórek.  A lokatorzy suterenowych ciasnych klitek? Chociaż Poznań akurat nie obfitował w dużą ilość półpiwnicznych mieszkań, ale i takie się zdarzały, szczególnie na ulicach o dużym kącie nachylenia. Więcej naturalnego światła docierało do niedrogich mieszkań na trzecim lub czwartym piętrze frontowych budynków, jednak tu bardziej dokuczały przeciągi. Do tego węgiel trzymano w piwnicy i trzeba było codziennie dźwigać węgle po mniej lub bardziej wygodnych schodach.  A i im wyżej, tym ostrzej przez wszystkie szpary wdzierał się lodowaty wiatr. Warto przyjrzeć się starym zdjęciom, jak wiele poznańskich okien wyposażanych było w słomkowe (?) zasłony, dodatkowe markizy i inne zewnętrzne rolety. Latem chroniły one przed nadmiernym słońcem, zimą stanowiły dodatkową izolację przed utratą ciepła.

Po prostu – bywało zimno, mrocznie i depresyjnie.


okna ma Świętym Marcinie 43? (destylacja Wilhelma Ludwiga) w czasie obchodów Provinzial-Sangerfest in Posen 1887, fragment [WBC]

W ruch idzie kit… i gwoździe

To co można było zrobić, to dobrze „zaopatrzyć” okna na zimę. W ruch szedł przede wszystkim kit. Ten wyrabiano ręcznie lub kupowano w drogerii. W Poznaniu kit kupowano na przykład w drogerii Czepczyńskiego, na Starym Rynku.

Przepis na kit

Słowniczek przemysłowy, zawierający krótkie objaśnienia najpospoliciej w przemyśle używanych wyrazów. autorstwa Tytusa Budzynowskiego

Tygodnik Ziemianin,przepis na kit z 1870 roku

Nie myślcie tylko, że kitowanie polegało na wypełnianiu szczelin. Tzw. zapatrywanie (opatrywanie) okien na zimę często kończyło się po prostu zaklajstrowaniem nie tylko szpar, ale całych okien. Czasem zostawiano tylko maleńki lufcik, aby móc wywietrzyć pomieszczenie. Dopiero po wielu miesiącach, na wiosnę, podczas mycia okien dopiero usuwano kit i otwierano okna na oścież. Bardziej zapobiegliwi… sięgali nawet po gwoździki, którymi zabijano okna na amen. W ruch szły też wszelkiego rodzaju uszczelniacze: mech, filc ze starych kapeluszy, warkocze plecione z słomy, wata, woreczki, wypełnione szmatkami i co tam komu wpadło do głowy.  



Lekarze i higieniści bardzo potępiali takie praktyki, słusznie zwracając uwagę, że takie dokładne uszczelnianie i brak wentylacji są szkodliwe dla zdrowia. Właśnie w braku wietrzenia pomieszczeń upatrywano większej podatności na infekcje, choroby zakaźne, w tym także na influenzę, czyli grypę. Do tego perswadowano, że „zgniłe” powietrze wolniej się ogrzewa, niż świeże (o wyższej zawartości tlenu), że powietrze w pomieszczeniu musi się mieszać (ciepłe spod sufitu, zimne przy podłodze), czego nie ułatwia zbytnie zakitowanie i tym bardziej zwyczaj nieotwierania okien w czasie zimnych miesięcy.

Ileż jest domów, w których nie tylko okna szczelnie zamykają, zalepiają, ale nawet zabijają na zewnątrz gwoździami, ażeby broń Boże, nie zaleciał najmniejszy wiaterek! Dziwne pojęcia tych ludzi o zdrowotności i higienie! Czyż może człowiek dobrze wyglądać żyjąc bez świeżego powietrza?

Poradnik dla młodych osób w świat wstępujących: ułożony dla użytku tychże/przez Wielkopolankę. Twórca: Wanda Reichsteinowa, 1891


Gdyby nie odbił kitu na wiosnę, czyli anarchiści, którym w „zbrodniczym zamachu” przeszkodziła piękna pogoda

Skoro już wiemy, co nasi przodkowie wyrabiali z tymi oknami możemy przejść i w pełni zrozumieć historię, która wydarzyła się w kwietniu 1892 roku w kujawskim Kościelcu. Prałat Alfred Poniński dał się uwieść pięknej wiosennej pogodzie i w przeddzień zamachu kazał usunąć kit z okien. Ratując się ucieczką przez okno, ksiądz Poniński został co prawda ciężko zraniony kulami rewolwerowymi, a napastnicy ponieśli śmierć w wyniku samosądu dokonanego przez przybyłych z pomocą okolicznych mieszkańców. Zresztą poczytajcie relację z Dziennika Poznańskiego.

relacja z Dziennika Poznańskiego, 1892

Gdyby wspomnieni berlińscy anarchiści na dzień zamachu wybrali wcześniejszą datę, zapewne by prałat nie uszedł z życiem, bo okna byłyby zakitowane (nomen omen) na amen, no i sami uniknęliby nędznego losu.  A przy okazji prałat Poniński kilka razy o mało nie został arcybiskupem. Więcej o tej postaci możecie przeczytać np. tu: http://www.koscielec.pl/Koscielec/osoby-kosc/osoba25.htm

I jeszcze dodamy kilka ozdóbek

Okna tzw. dubeltowe, czyli podwójne oprócz kitu wypełniano też piaskiem, mchem lub wałeczkami z waty. Zbyt szczelne okna generowały sporo wilgoci, którą piasek lub mech miały za zadanie zatrzymać.  Parowanie szyb bywało wówczas częstym utrapieniem. Czasem parapety wyposażano w rowek, w którym gromadziła się woda. Może gdzieś w jakimś starym pałacu lub kamienicy zobaczycie jeszcze takie rowki?

Skrzętne gospodynie, opatrując okna, wykorzystywały okazję do ich udekorowania, oprócz mchu przybierając okno jesiennymi liśćmi, trwałymi owocami, kasztanami, kamykami. Tam, gdzie konstrukcja pozwalała takie skrzynkowe, wewnętrzne okno otwierać do wewnątrz, można było jeszcze w trakcie zimy całość uzupełniać innymi, świeżymi ozdobami. Dawne, podwójne okna nieraz miały wewnątrz tyle przestrzeni, że można było w nich nawet przechowywać żywność i służyły nawet czasem jako podręczna chłodnia.

"Dobra Gospodyni"


A swoją drogą, moja babcia, rocznik 1905 bała się wręcz panicznie cugu/przeciągu. Czyżby to było echo tamtych czasów sowicie kitem zapchanych?

 

okna Placu Królewskiego (ob. Cyryla Ratajskiego) z albumu Kunstverein Posen 1890, fragment [WBC]

 


Komentarze

  1. Świetnie jest ten artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję :) Zapraszam do lektury pozostałej części bloga. Kolejne tematy czekają na opracowanie, więc w miarę wolnego czasu i zdrowia będę publikować :) Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jesiotry pod mostem chwaliszewskim czyli kawior po poznańsku

Restauracje automatyczne

Bulwar Kleemana i lipcowa nawałnica z 1914 roku